Wczoraj wieczorem wybrałam się do pakistańskiej restauracji, bardzo popularnej wśród wiedeńskich studentów. Popularnej głównie dlatego, że rządzi w niej zasada: "jedz ile chcesz, płać ile uważasz". W Polsce chyba nie do pomyślenia... Ja w każdym bądź razie, spotkałam się z takim lokalem pierwszy raz w życiu.
Zdjęcie pochodzi ze strony deewan.at
Der Wiener Deewan znajduje się w śródmieściu. Bardzo blisko dużego węzła komunikacji miejskiej "Schottentor" i blisko pełnego studentów kampusu Universitat Wien. Lokalizacja, mimo, że nie przy głównej ulicy, jest zatem niezła i dotarłam tam z moją koleżanką rodem z Węgier bez problemu.
Na zewnątrz restauracji stały stoliki, przy których klientów nie brakowało a na szyldzie widniały kolorowe kółeczka. Oglądane z daleka wyglądały podobnie do tych, które restauracja wywiesza, gdy zostanie polecona w przewodniku Michelina. Ale tej to nie grozi... W środku - bez "prostych krzeseł", czyli wystój w stylu hm...swobodnym? Z łóżkiem, półką z książkami, pomalowanymi na żółto ścianami. Ale nie przyszyłyśmy tam czytać czy spać, tylko jeść. Do rzeczy zatem.
Przy wejściu od razu trafiłyśmy na bufet i dania wystawione w metalowych misach (takich jak na stołówkach). Szybki rekonesans - zamieszanie łyżką w garach i pytanie do Pakistańczyka pozwoliły na zidentyfikowanie: potrawki z kurczaka, jagnięciny (taa...) w szpinaku, soczewicy, ryżu i jakiś dwóch wegetariańskich mieszanek przybierających formę lecza. Były także dwie sałatki i deser - suji halva, kasza manna z masłem, cukrem i czymś o mocnym aromacie cytryny. My jednak zapoznałyśmy się bliżej z daniami na ciepło, zgodnie z zasadą: wszystkiego po trochu. Ot, porcja na talerzu jak dla średnio głodnego faceta, czyli dla nas - głodnych kobiet - tyle co nic;) I co? I wszystko smakowało tak samo! Soczewica jak duszone warzywa a duszone warzywa jak potrawka z kurczaka. Ani pikantne, ani kwaśne...wszystko z curry.Fakt faktem najadłyśmy się zacnie i smacznie (o tak!) , o co właściwie nam chodziło. Przyszło w końcu do płacenia. "A jaka jest średnia?", zapytałyśmy. Od 3 do 8 euro, w zależności od tego, czy zajadasz się trawą czy mięsem... Dałyśmy po 5 (euro) i szczęśliwe, że udało nam się w Wiedniu zjeść mięso za tą cenę poszłyśmy na długi spacer i na imprezę... Ciekawa jestem bardzo, jak ten system sprawdziłby się w Polsce. Jest może jakich chętny, do otwarcia takiego baru (bo jednak baru), w którym jeszcze ile możesz i płacisz ile chcesz, w trójkącie AGH - UR - UJ w okolicy Mickiewicza i Krupniczej? :)
Tą kolacje pamiętałyśmy długo. Brzuchy nas bolały (a nie powinny!), a na urodzinowym spotkaniu wypijałyśmy wodę szklankami, jakbyśmy wiaderko śledzi zjadły. Tak nas suszyło. Zgodnie stwierdziłyśmy, że na nasze dolegliwości pomoże nam tylko Unicum - węgierski, słodko-gorzki, korzenny likier ziołowy, który moja koleżanka przywiozła mi w kwietniu z domu. I wiecie co? Pomógł. :)
2 komentarze:
Jestem pewna, że pomógł. U nas w domu to stały gość i "pomagacz" chyba od ponad 20 lat... Pozdrawiam:)
dla mnie taki bar jest "niebezpieczny", bo jem więcej niż powinnam; takie miejsce blisko pracy zaowocowałoby dodatkowymi kilogramami
w Polsce są bary, gdzie jesz za ile chcesz, ale oczywiście u nas jest wszystko dużo droższe; trudno powiedzieć dlaczego!
Prześlij komentarz